Chaos trip 2

Prognozy pogody na weekend były optymistyczne, postanowiłem więc ponownie wybrać się na wycieczkę po Polsce. W trochę innym stylu – podczas pobytu w stanach nauczyłem się że nie ma sensu się spieszyć, lepiej zobaczyć więcej ciekawych rzeczy w trzech albo czterech miastach, zamiast przebiec się po dziesięciu. Warto też wiedzieć co się widzi, żeby potem nie opisywać tego jako „niezidentyfikowane obiekty”.

Podróż rozpoczęła się wyjazdem do Poznania. Na samym początku próbowałem wymknąć się z WC nie płacąc, ale czujne oko babci klozetowej powstrzymało mnie. Potem poszedłem do KFC aby zjeść cokolwiek i przeczekać 3 godziny które dzieła mnie od następnego pociągu w komfortowym miejscu. Dosiadłem się do kobiety czytającej książkę „Makabryczna gra”. Okazało się że jedzie tym samym pociągiem co ja i w dodatku pochodzi z jednego z miast odwiedzonych już przeze mnie – Szczecinka. dowiedziałem się że ominęła mnie wielką atrakcja tego miasta – fabryka płyt wiórowych (ponoć, miejsce pracy 3/4 mieszkańców Szczecinka, ale nie mojej rozmówczyni). Kolejny powód żeby nie spieszyć się podczas zwiedzania. Ona sama była we Wrocławiu i bardzo się jej podobało szczególnie to, że w przeciwieństwie do Szczecinka, miasto nocą nie zasypia.

Podróż spędziłem na siedzeniu w korytarzu. Nie udało mi się upolować miejsca w przedziale – ale też strasznie o to nie zabiegałem. Na korytarzu jest przynajmniej przewiewnie, a sama podróż nie trwa długo. Zaczepił mnie azjata, który nie wiedział gdzie jedzie wagon w którym się znajdujemy (pociąg był rozdzielany w Warszawie). Właściwie to nie wiem, czy jest inny sposób na sprawdzenie tego niż spytanie konduktora. Jedna część składu jechała do Terespola i było to widać po osobliwych, Białoruskich pasażerach. Równo ze wschodem słońca wysiadłem na dworcu Łowicz Główny.

Pierwsze wrażenie – dworzec mało porażający. Jest bardzo zimno. poczekałem około pół godziny i wybrałem się na długi spacer. Łowicz to małe miasto i tak jak Sczecinek, pogrąża się we śnie kiedy zapada zmrok. Jeszcze nie obudziło się do życia. Jedynie wokół sklepu monopolowego panował ruch. Szybko dotarłem do starego rynku, zobaczyłem zamknięte muzeum i budynek urzędu miejskiego oraz bazylikę katedralną. Następnie wybrałem się nad brzeg rzeki, gdzie mgła unosząca się nad nią sprawiła że miejsce wyglądało niesamowicie. Potem rundka wokoło miasta i wizyta w lokalnym supermarkecie – kasjerka Iwona była zasmucona moim pytaniem i po krótkiej rozmowie doszła do wniosku że w Łowiczu nie ma nic ciekawego co można by oglądać. W drodze powrotnej zobaczyłem jeszcze jednak kilka ciekawych pomników – m.in. Józefa Piłsudskiego i Władysława Grabskiego. Zobaczyłem też tajemniczą wieżę która okazała się częścią kompleksu romantycznego gen. Klickiego. Wróciłem dziwnym skrótem łamiącym przepisy na dworzec i poczekałem na następny pociąg. Chciałem pojechać do Torunia, albo Inowrocławia. Jednak kiedy za szybą zobaczyłem napis „Sochaczew” pomyślałem że coś jest nie tak… kiedy zobaczyłem „Błonie” byłem już pewien. Pytanie do współpasażerów upewniło mnie w przekonaniu, że właśnie jadę do Warszawy.

no images were found

W Warszawie nie zabawiłem długo. Wyszedłem na powierzchnię, sprawdziłem tylko czy pałac kultury jest na swoim miejscu i wróciłem na perony. Za chwilę miał odjeżdżać pociąg do Torunia. Wsiadłem. To była do tej pory najfajniejsza podróż. Jechałem z małżeństwem onkologa i prawniczki z warszawy, amatorką Indii, oraz z tajemniczym facetem – chyba też prawnikiem. Oni byli pasjonatami podróży do azji, a on sprzedał dwa samochody żeby jeździć pociągami. Małżeństwo wybierało się na weekend do Torunia i mieli interesujący spis ciekawych rzeczy, razem z trasą wokół starówki. Ten plan poczytałem i dzięki temu mój plan zwiedzania mógł wyglądać mniej chaotycznie.

Pierwsza rzecz jaką widziałem to oczywiście dworzec. Ma on ciekawa budowę – budynek jest usytuowany pomiędzy peronami. Po wyjściu z niego i minięciu licznych jednostek policji, udałem się, za znakami, na most Piłsudskiego. Widać z niego piękną panoramę starego miasta. Spotkałem tam też małżeństwo z pociągu – „ten przedział mogli odłączyć” – on zażartował. Potem spotkaliśmy się jeszcze raz, kilka godzin później na starym mieście. Po dotarciu do celu przekonałem się jak ładnym miejscem jest Toruń. Wiele pięknie zrobionych kamienic, ratusz, budynek poczty, fontanny – to wszystko stwarza unikalny klimat w mieście najwybitniejszego polskiego astronoma. Nawet bez opisu atrakcji, większość z nich od razu rzuca się w oczy – tak jak przepięknie zdobiony Dom pod Gwiazdą.

Spacerując starym miastem, na chodniku przy jednej z ulic można zobaczyć herby jakimi kiedyś posługiwali się miejscowi kupcy. Można również zobaczyć świetnie zachowane spichlerze – jeden z nich ma aż 8 kondygnacji, to pamiątka po hanzeatyckiej historii miasta. Niedaleko rynku można natknąć się na ruiny zamku krzyżackiego (założycieli Torunia). Pełne zabytków stare miasto otoczone jest pozostałościami murów obronnych świadczących o fortecznej historii Torunia. Wyróżniającą się częścią tych murów jest krzywa wieża – baszta która przechyliła się po osunięciu podłoża. W starym mieście znajdują się też zabudowania Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, a zaraz obok Collegium Maium stoi budynek aresztu śledczego. Jego okrągły kształt od razu przywiódł mi na myśl Panoptikon – nie wiem jak jest w środku, ale rzeczywiście jego projektant inspirował się tą koncepcją.

Z Toruniem, oprócz Kopernika i znanej rozgłośni radiowej kojarzą się pierniki. Zgodnie z tym co przeczytałem – do dziś przetrwał tylko jeden ich producent. Monopol ten doskonale widać, ceny pierników są bardzo wysokie. Mimo tego i mojej niechęci do pierników, chciałem spróbować jednego z ciekawości – długie kolejki ostatecznie mnie jednak zniechęciły. Stare miasto roi się od zabytków, ale to przecież nie jest wszystko – wybrałem się na dalszy spacer.

Nieopodal rynku znajduje się fontanna Cosmopolis, obrazująca układ słoneczny – ponoć wygląda ona pięknie nocą za sprawą efektów świetlnych. Zaraz obok fontanny znajduje się niecodziennie wyglądający pomnik planetoidy Toruń. Zobaczyłem też centrum sztuki współczesnej, muszę przyznać że robi wrażenie – nie widziałem w życiu większych drzwi przesuwnych. Przed jego budynkiem znajdowała się dziwna instalacja złożona ze sznurków, obuwia, konewki i doniczek z kwiatami oraz płyta informująca o położeniu dawnych fortyfikacji. W Toruniu jest też zabawny pomnik Kargula i Pawlaka, postawiony oczywiście przed kinem. O jego istnieniu dowiedziałem się z drogowskazu, kiedy miałem już zbierać się na dworzec. Mimo tego chętnie poszedłem go obejrzeć.

Ostatecznie, rozpocząłem spacer w kierunku dworca. Po drodze zobaczyłem ogrodzony teren na którym znajdowały się historycznie wyglądające zabudowania – potem okazało się ono Parkiem etnograficznym. Po drodze napotkałem pomnik Piłsudskiego i zorientowałem się o jeszcze jednej rzeczy która mi się tu bardzo podoba, a wcześniej podświadomie nie zwracałem na nią uwagi – na wielu trawnikach znajdują się malowniczo wyglądające rabaty.

Znalazłem się w pociągu do Bydgoszczy, w przedziale z dziewczyną wiozącą kota wracającego z wakacji. Spytana o atrakcje Bydgodzczy wymieniła kilka – Filharmonia, Wenecja, Dolina śmierci. Poza tym była przekonana, że nic ciekawego i wartego zobaczenia tam nie ma. Po dotarciu na miejsce, będąc już mocno wycieńczonym, postanowiłem przenocować w schronisku ulokowanym nieopodal dworca. Następnego dnia, współlokator polecił mi jeszcze kilka ciekawych miejsc i wybrałem się w podróż.

Na początek, wybrałem się na Fordon – to odległa dzielnica i podróż autobusem trwa tam długo. Na miejscu zobaczyłem mały rynek, oraz kilka zabytkowych budowli, m.in fordońskie więzienie. To właśnie na Fordonie znajduje się wspomniana wcześniej dolina śmierci – miejsce w którym Niemcy zamordowali około 1200 Polaków i Żydów. Obecnie znajduje się tam pomnik upamiętniający te wydarzenia. Po spacerze wokół starych zabudowań zakończyłem swoją wizytę na Fordonie i wróciłem do centrum miasta.

Postanowiłem przespacerować się ulicą Gdańską, a potem zobaczyć bazylikę, której kopuła widoczna jest z oddali i przypomina trochę toruńskie planetarium. Gdańska to ładny deptak, po obu stronach ulicy usytowane są zabytkowe kamienice. Jest też fontanna która przypomina zmniejszoną wersję Cosmopolis. Po ulicy jeżdżą też tramwaje, które w przeciwieństwie do tych w większości polskich miast – jeżdżą po węższych torach, o szerokości 1000mm. Nie trzeba specjalnie zwracać na nie uwagi, żeby zobaczyć że wyglądają inaczej. Z Gdańskiej skręciłem w stronę al. Mickiewicza, gdzie napotkałem niebywałą rzeźbę, wykonaną w uschniętym drzewie. Ciekawie wygląda, jednak bardzo ciężko znaleźć o niej jakieś informacje. Dopiero dłuższe śledztwo wyjaśnia że nazywa się ona „Przebudzenie elfów”.

Kiedy doszedłem do bazyliki, moim oczom ukazał się ogromny budynek zwieńczony kopułą. Samo obejście go zajmuje kilka minut. To dość „nowy” zabytek, zbudowany w 1939 roku – wygląda mimo to imponująco. Dalszy etap podróży to stare miasto – wszyscy których spytałem określali je jako nudne. Zostałem jednak pozytywnie zaskoczony. Pierwszym akcentem była rzeźba „Przechodzący przez rzekę”, przedstawiająca mężczyznę balansującego na linie. Z mostu Sulimy-Kamińskiego roztacza się też ładna panorama zabudowań na brzegach Brdy. Na rynku, na którym trwał właśnie turniej piłki nożnej mieści się duży pomnik pamięci ofiar faszyzmu. Następnie udałem się na spacer po wyspie Młyńskiej, aby zobaczyć Wenecję Bydgoską. Budynki umieszczone przy rzece wyglądają malowniczo, chociaż widać że poważnie nadgryzł je już ząb czasu. Ale to ma się poprawić – widać że prowadzone są prace budowlane, sama wyspa też ma zostać zrewitalizowana – tak przynajmniej mówią tablice informacyjne.

Szybko można stracić rachubę czasu spacerując takimi okolicami. Kiedy w końcu zdecydowałem się jechać następnym pociągiem, do odjazdu było 45 minut, a ja nie wiedziałem jak dostać się na dworzec. Po długim marszu okazało się że tablice informacyjne w przejściu podziemnym okłamały mnie i najszybciej dostanę się pieszo… do odjazdu 22 minuty – szybko sprawdziłem jak dotrzeć na miejsce za pomocą GPSa – informacja „przewidywany czas: 23 min” nie zabrzmiała optymistycznie, ale jako że przemieszczam się szybko, udało mi się dotrzeć na miejsce ze sporym zapasem czasu.

W pociągu do Warszawy, korzystając z resztek baterii w telefonie, sprawdziłem jak będę mógł wrócić do domu – okazało się że mogę zrobić sobie jeszcze jeden przystanek po drodze na jakieś 1,5h – a potem z Warszawy wrócić do Wrocławia. 1,5h to stanowczo za mało na dłuższe zwiedzanie. Jako fan twórczości Kultu i z racji tego że zbliżał się zmierzch, zdecydowałem wysiąść na dworcu w Kutnie – gdzie, według piosenki, jest tak brudno i brzydko że pękają oczy.

Tunel pod peronami poważnie zawiódł mnie – był wyremontowany i czysty, budynek dworca z zewnątrz też prezentował się całkiem nieźle. W środku już trochę lepiej – ale wciąż nie było to to, czego oczekiwałem. Kutno jest dworcem międzynarodowym, co widać po tablicy odjazdów – i faktycznie przydałby się tu lepszy dworzec, ale obecny nie wyróżnia się niczym szczególnie złym spośród tych na których do tej pory byłem. Jedyne co szczególnie utkwiło mi w pamięci, to bar dworcowy – wygląda mało zachęcająco, jakby był żywcem wyjęty z epoki PRL. Na dworcu pojawił się bezdomny, ale SOKiści szybko go przepędzili. Zero atrakcji jakich się spodziewałem.

W Warszawie miałem do przeczekania kilkadziesiąt minut do pociągu powrotnego. Na ten pociąg czekały tłumy, ale dobre miejsce na peronie zagwarantowało mi komfortową, ale samotną przejażdżkę w wagonie 1. klasy („przerobionym” na drugą). Ustawiłem klimatyzację i sam nie wiem kiedy zasnąłem – pamiętam że pociąg minął Pruszków, a zaraz potem nagle zobaczyłem napis „Wrocław Główny”. A może to te Koleje Dużych Prędkości testują?

Sama podróż mimo że krótsza (1447 km) była dużo ciekawsza niż poprzednia. Dużo przyjemniej jest po prostu pozwiedzać sobie ciekawe miejsca, zamiast biec na następny pospieszny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *